poniedziałek, 24 czerwca 2013

008. "Lustrzane odbicie" Audrey Niffenegger



Dostając tą książkę w swoje łapki miałam wobec niej duże oczekiwania. Po poprzednim dziele autorki, magicznych „Zaklętych w czasie”, pozostały same dobre wspomnienia i spodziewając się czegoś na podobnym poziomie z przyjemnością zaczęłam lekturę. Moje rozczarowanie można byłoby zaliczyć spokojnie do rankingu „Największych porażek czytelniczych 2013”.
Pierwszym zdaniem zostajemy brutalnie przeniesieni w sam środek akcji, dowiadujemy się o śmierci Elsbeth. Chwilę potem poznajemy też pogrążonego w rozpaczy Roberta, sąsiadów, a także siostrę zmarłej, mieszkającą na innym kontynencie, która, o dziwo, wielkiego żalu nie ma. Zakrywa je natomiast zaskoczenie, że bliźniaczka zapisała mieszkanie w Londynie swoim (także bliźniaczym) siostrzenicą, stawiając przedziwne warunki (m.in o zakazie przyjmowania odwiedzin od rodziców). Kilka zdań wprowadzających, a autorka molestuje nas zbędnymi opisami ponad 150 stron. Zawsze daję książkom szansę, więc (o naiwności!) łudziłam się, że gdy tylko Julia i Valentina przeprowadzą się do Wielkiej Brytanii, zacznie się coś dziać. Nic bardziej mylnego. Zapoznajemy się z każdym szczególikiem ich nowego życia, pani Audrey nie szczędzi nam opisów, które niestety są nijakie i zupełnie nieciekawe. Szczególną uwagą darzy cmentarz Hightgate, którego wprawdzie nigdy nie zwiedzałam, ale z książki dowiedziałam się więcej niż bym chciała. Momentem interesującym jest odkrycie faktu, że ciotka Elsbeth-duch nawiedza mieszkanie bliźniaczek. Ten motyw zostaje jednak spłycony do ruszania zasłonami i przesuwania łyżeczek. Dopiero pod koniec książka wzbudziła moje nikłe zainteresowanie, kiedy na wierzch wychodzi skrywana tajemnica rodzinna, a jeden z głównym bohaterów... cóż, więcej nie zdradzę. Jednak ostatnie rozdziały zatarły ten nikły płomień dobrej opinii, którą zaczęłam mieć o tej książce.  Są po prostu... tragiczne.  

Warto jednak na koniec wspomnieć o małym wątku, który podbił moje serce, o wiele skuteczniej niż bliźniaczy melodramat. Raz na kilkanaście rozdziałów pojawiał się wątek sąsiadów – chorego na coś w stylu nerwicy natręctw Martina i żony, która od niego odeszła. Na początku książki zupełnie nie rozumiałam po co ten wątek jest prowadzony. Potem jednak pojęłam, że jego funkcją jest pomoc biednemu czytelnikowi w dobrnięciu do końca lektury. Trochę ironiczne, co? To tak jakby w całym „Harrym Potterze” śledzilibyśmy z zapartym tchem życiorys Madam Malkin, a zupełnie olewali walkę świata z Voldemortem. 

W całej książce bardzo podobało mi się jedno jedyne zdanie, które doskonale oddaje cały jej charakter (niestety nie jest to oryginał, ale moja próba rekonstrukcji, gdyż książkę jak najszybciej oddałam): „Przez najbliższe tygodnie nie działo się kompletnie nic.” Tak więc, jeśli nie chcecie czytać zupełnie o niczym, nie sięgajcie po tą pozycję.

Ocena: 3/6

wtorek, 18 czerwca 2013

007. "Kochamy Harry'ego Potter'a", listy czytelników


Jako, że męczę się z jedną książką (oj nie będzie miała pozytywnej recenzji...) to w międzyczasie postanowiłam zrecenzować coś miłego, co przeczytałam w zeszłym tygodniu.
"Kochamy Harry'ego Potter'a" ciężko podciągnąć pod zwykłą lekturę, gdyż składa się ona z listów zachwyconych dzieci. Z treści niektórych wynikało, że ogłoszono konkurs w Gazecie Wyborczej/ Wysokich Obcasach z prostym pytaniem: dlaczego lubię Harry'ego? Pomysł i jego realizacja udały się wyśmienicie. Po przeczytaniu, sama zaczęłam żałować, że nie wzięłam w nim udziału (chociaż wnioskując po dacie wydania, byłam wtedy małym, nieczytającym szkrabem).
Książka podzielona jest na kilka części o chwytliwych podtytułach (typu "Harry to ja"), a w każdej części teoretycznie są listy (bądź fragmenty) o innej tematyce. Teoretycznie, bo dla mnie wszystkie te listy były bardzo podobne. Można było podzielić je trochę inaczej, np. oddzielić wierszyki, których też było sporo, od listu jako takiego.
Sama treść listów nie była zaskakująca. Dzieci wymieniały powody lubienia Harry'ego, wszystkie zaskakująco podobne. Czasem chwaliły się czasem czytania, innym razem zachęceniem rodziny do książki. Zdziwił mnie trochę fakt, że z listów wynikało, że ulubieńcem wszystkich jest właśnie tytułowy bohater. Ja nigdy nie darzyłam go aż taką sympatią. Jednak ja to podobno jestem dziwna, bo moi ulubieni bohaterowie nie żyją od pierwszych stron, więc pewnie się nie znam. Może też dzieci nie poznały całej gamy bohaterów, gdyż konkurs został ogłoszony, kiedy zostały wydane dopiero trzy/cztery części (nie mam pewności, gdyż w niektórych listach czekało się na "czwórkę", a w niektórych żałowało się Cedrika). 
Zaskoczyły mnie na koniec dwa listy od zupełnie dorosłych czytelników i decyzja wydawnictwa o ich umieszczeniu. Muszę jednak przyznać, że ładnie skomponowały się z całością i pokazały dobitnie, że nie tylko dzieci potrafią cieszyć się przygodami młodego czarodzieja. 
A za co ja lubię Harry'ego Potter'a? Przede wszystkim za dorastanie wraz ze mną (tak! jestem tym pokoleniem!) i możliwość stania o północy w kolejce po nowe części. Uwielbiam też Huncwotów (a w szczególności czarnowłosego okularnika) i bliźniaków Weasley'ów. Właśnie z takiej racji, najbardziej zniszczoną i wyczytaną tysiące razy częścią jest trójeczka.
A za co wy lubicie Harry'ego?

czwartek, 13 czerwca 2013

006. "Jeździec miedziany" Paulliny Simons


 

Nigdy nie lubiłam historii. Najgorszy przedmiot, pod ławką zawsze miałam otwartą jakąś ciekawszą książkę, a na sprawdzianach nie obywało się bez ściągi. Nie powinno być więc możliwości, że "Jeździec miedziany", którego akcja dzieje się podczas II wojny światowej, spodoba mi się. Po lekturze pomyślałam jednak coś strasznego. Jeżeli historia zostałaby opowiedziana w taki sposób to byłaby moim ulubionym przedmiotem.
Paullina Simons urodziła się co prawda w Leningradzie, ale w wieku 10 lat przeniosła się z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. To wyjaśnia dlaczego językiem oryginalnym "Jeźdzca" był angielski, a nie rosyjski. Poza cyklem o historii Tatiany i Aleksandra (który jest trylogią) napisała jeszcze kilka powieści, m.in "Czerwone liście" i "Jedenaście godzin".
Historia rozpoczyna się czerwcowego poranka, kiedy Tatiana Mietanowa delektuje się lodami na przystanku w Leningradzie. Zauważa ją przystojny wojskowy - Aleksander. Brzmi jak początek typowego romansu. Jednak autorce udało się wydrzeć z okowów stereotypu. Poza kiełkującą miłością bohaterów możemy też przenieść się do Związku Radzieckiego w ważnym dla niego momencie, mianowicie, podczas ataku Niemiec. Armia Hitlera na naszych oczach bombarduje miasta, doprowadza bohaterów do stanu wycięczenia, by na koniec zabić.
Nigdy nie byłam w Leningradzie, więc całe miasto musiałam wyobrazić sobie sama, jednak dla kogoś kto zna to miejsce książka dostarczała dodatkowej rozrywki. Paullina Simons z dokładnością opisuje znane parki, ulice, budowle, z łatwością mogłam się tam przenieść. Autorka dobrze wykreowała bohaterów. Aleksander nie zawsze jest dobry i miły, potrafi krzyknąć, wyzwać uderzyć, co dodaje mu realności (zupełnie inaczej, niż w niektórych powieściach, gdzie idealność bohaterów, zwłaszcza płci męskiej doprowadza mnie do mdlenia). W Tatianie do pewnego momentu brakowało mi stanowczości. Spełniała wszystkie zachcianki rodziny. Jak Kopciuszek - przynieś, podaj, pozamiataj. Aż się we mnie gotowało - najchętniej sama nakrzyczałabym na jej wymagającą i wredną rodzinę. Na szczęście wraz z doświadczeniem nabyła trochę tej pożądanej cechy. W książce nie brak też było wzruszających momentów. Zazwyczaj przeżywam uczucia tylko tych bohaterów, których lubię. W pewnym momencie przyłapałam się na tym, że mówię na głos: "Proszę, przestańcie się kłócić" i "Nie, nie odchodź". Jestem twardą zawodniczką i przy czytaniu rozklejam się rzadko, ale tutaj niewiele brakowało.
W całej książce była tylko jedna, jedyna rzecz, którą muszę namiętnie skrytykować. Mianowicie - rosyjskie skróty imion. Bogu dzięki, że ducha winną Tatianę ciężko przerobić. Przebolałam Pawła jako "Paszę" (chociaż skojarzenie do świńskiej karmy było duże) i Darię jako "Daszę". Ale, przepraszam - Aleksander (przepiękne imię) przerobić na "Szura"?! Jak, gdzie, skąd, dlaczego? Takie rzeczy tylko w Rosji. Na szczęście nie zepsuło mi to odbioru książki.
Polecam opowieść wszystkim, którzy chcą poczytać o uczuciu, które zakiełkowało w wojennym Związku Radzieckim, a jednocześnie mają dość mocne nerwy (ja skończyłam książkę z przykrą konkluzją, że wojny na pewno bym nie przeżyła). Nie wiem, co powiedzą o niej fanatycy historyczni, ale dla takiego laika jak ja ilość informacji o działaniach na froncie była i wystarczająca, i wiarygodna.
Ocena: 5,5/6

Książka została przeczytana nieświadomie w ramach czerwcowej Trójki e-pik.

wtorek, 11 czerwca 2013

005. "Przez starą szafę: Przewodnik dla miłośników Narnii" Ryken Leland i Mead Marjorie Lamp



 

Dawno, dawno temu, na wyprzedaży zdobyłam tą książkę za nędzne 5 złotych. Od tej pory wdzięcznie leżała sobie na półce, a ja wciąż powtarzałam, że jak tylko przeczytam wszystkie „Opowieści z Narnii” to się za nią wezmę. Guzik prawda, książka tylko stała i się kurzyła. Na szczęście, dzięki pomysłowi z losowaniem (serdecznie dziękuję za to Incruście) udało mi się ją w końcu przeczytać.
Obaj autorzy – Leland Ryken i Majore Lamp Mead – napisali jeszcze kilka przewodników po Narnii, jednak chyba nie doczekały się translacji na język polski. Mają też na koncie kilka książek o interpretacji Biblii.
Nie uważam, że jestem miłośnikiem Narnii (taką grupę docelową wyznaczyli sobie autorzy na okładce), ale mimo to, przeczytałam książkę z prawdziwą przyjemnością. Książka została podzielona na dwie części. W pierwszej mamy szansę odświeżyć znajomość „Lwa, czarownicy i starej szafy” z dodatkową interpretacją – rozdział po rozdziale. Natomiast w drugiej dowiadujemy się jakie życie prowadził pan Lewis, co sądzili o jego książkach krytycy i jak odbierali je chrześcijanie.
Przyznam szczerze, że czytając „Opowieści z Narnii” nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że jest tam jakiekolwiek nawiązanie do religii. Traktowałam ją jako miłą opowiastkę z morałem. Wgłębiając się w ten poradnik, odkryłam mnóstwo sugestii i aluzji, o których nawet bym nie pomyślała. Po lekturze usiadłam wygodnie i zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę Lewis chciałam ukryć pod postacią zwierząt i niewinnej bajki dla dzieci.
Złapał mnie też mały szok, gdy przeczytałam zdania krytyków. Niektórzy oskarżali Lewisa o rasizm, seksizm i pochwałę przemocy. Jeszcze to ostatnie potrafię zrozumieć (bitwy, walki), ale dwa pierwsze? Miałam ochotę znaleźć tych krytyków i popatrzeć na nich z politowaniem, jak pięknie udaje im się nadinterpretować dzieło literackie. (Ciekawe co by powiedzieli o Kubusiu Puchatku? Może homofobia i satanizm?)
Polecam tą książkę każdemu, kto przeczytał opowieści narnijskie. Chociaż nie zgadzam się ze stwierdzeniem autorów, że można je tylko kochać lub nienawidzić, bez żadnych uczuć pośrednich, to mimo wszystko warto się zagłębić „Przez starą szafę”, nawet jeśli książki Lewisa nie wzbudziły w was cieplejszych uczuć.
Ocena: 4,5

niedziela, 9 czerwca 2013

004. Piernikowe makabreski Fluke Joanny, Levine Laury oraz Meier Leslie


Ta niepozorna książka przywędrowała do mnie przypadkiem – z wymiany Biblionetkowej (za jej udostępnienie serdecznie dziękuję ktyrze) Jako wielka fanka pierniczków i wszystkiego co z nimi związane, połknęłam ciasteczka bardzo szybko. Nie spodziewałam się, że opowieści te, okraszone bożonarodzeniowymi słodkościami będą zaliczały się do kryminałów.
Jak trzy różne autorki, tak trzy różne pomysły na powieść. Nie wiem czy to reguła, ale jeżeli książka zawiera kilka opowiadań to im dalej w las tym gorzej (kto czytał poprzednią recenzję, wie, że to już druga taka sytuacja). Pierwsza część mnie pochłonęła, przez drugą przebrnęłam bez zbędnych zachwytów, trzecia natomiast to mały koszmarek. Moment, chwila. Zacznijmy po kolei.
Joanne Fluke uraczyła mnie delikatną (o ile to dobre słowo określające kryminał) opowiastką o bohaterce, która posiada swoisty „radar” wykrywania zwłok, ale, co najważniejsze, prowadzi cukiernię. W jej dorobku znajduje się kontynuacja ( czy też początek?) przygód Hanny w tomie „Śmierć za cukiernią”, po którą mam ochotę sięgnąć. Mimo, iż sam wątek zabójstwa nie był zbyt rozbudowany (jak zawsze, początkujący autorzy myślą, że jeżeli zabójcą będzie najmniej spodziewana osoba to czytelnik poczuję się zaskoczony. Nic bardziej mylnego – czytelnik to szczwana bestia i już rozgryzł ten chwyt. Teraz zaskoczeniem jest, kiedy to właśnie główny i pierwszy podejrzany jest winny.) Jestem jednak skłonna wybaczyć to omsknięcie przez multum przepisów czekających na mnie co rozdział. Ilekroć postać wspominała o jakieś potrawie, pojawiał się jej przepis. Jako, że główna bohaterka prowadzi cukiernię... Resztę dopowiedzcie sobie sami. Powiem na koniec tylko tyle, że z lektury książki wyniosłam parę ciasteczkowych słodkości...
Laura Levine debiutowała (tak przynajmniej wmawia mi dobry wujek Google) opowiastką o pierniczkach. Chcąc, nie chcąc – było niestety to widać. Styl był prosty, momentami nawet za, główna bohaterka głupkowata, a intryga odrobinę żenująca. Akcja dzieje się w ośrodku dla emerytów, gdzie ginie jeden z playboyów (emerycki Cassanova, serio?). Podejrzane jest oczywiście multum kochanek, młoda narzeczona i rzesza innych osób. Opowiadanie nie pasowało mi do poprzedniego zupełnie, gdyż jedynym nawiązaniem do tytułowego pierniczka było przedstawienie gwiazdkowe, które wystawiali mieszkańcy osiedla. Szybko przebrnęłam przez te kilkadziesiąt stron, chyba bardziej z chęci zakończenia niż z prawdziwej ciekawości.
Jednak prawdziwa tortura była dopiero przede mną. Leslie Meier nie jest świeżynką w literaturze kryminalnej, ale chyba zdążyła zapomnieć o co w tym wszystkim chodzi. Obiecane na okładce zabójstwo otrzymujemy pod koniec opowieści, a jedyną reakcją wszystkich bohaterów jest „O, zwłoki”. Żadnych empatycznych uczuć, przerażenia czy chociaż zaskoczenia. Pierniczek pojawia się tylko jako ciastko w sklepie i oczywiście nie ma żadnych przepisów. Ważniejsza jest rozpacz głównej bohaterki, że syn nie przyjedzie na Święta.
Jeżeli będziecie mieli okazje sięgnąć po tą pozycję, nie wahajcie się, ale – uwaga – polecam tylko pierwsze opowiadanie. Za ewentualne rozczarowanie pozostałymi nie biorę odpowiedzialności. A jeśli chcesz dobry kryminał to polecam Agathę Christie. 

Ocena: 3/6

Obserwatorzy