Są takie
książki, które same w sobie nie są znane pod swoją pierwotną postacią. O wiele
bardziej rozpoznawalne i lubiane są ich filmowi braci. Bardzo często można
spotkać się z sytuacją, kiedy ktoś, buszując po bibliotecznych regałach spotyka
dzieło, którego tytuł kojarzył do tej pory tylko z ekranizacją. I tak jak
niewielu wie, że „Ojciec chrzestny” czy „Forrest Gump” najpierw wydano w
papierowej wersji, to jednak pierwotna wersja „Skazanych na Shawshank” jest
nieco bardziej popularna. Może to zasługa autora, bo w końcu Stephena Kinga nie
trzeba nikomu przedstawiać. Płodny pisarz, lubujący się w cegłach mogących
zabić, najczęściej też o śmierci traktujących. Czołowy twórca horrorów,
uwielbiany przez miliony.
Zapewne wielu z was ma za sobą pierwszą książkę Kinga
i z lubością zaczytuje się w kolejnych. Wstyd się przyznać, ale ja nawet nie
przebrnęłam przez pierwszą. Otóż okazuje się, że „Skazani” zostali wydani w
tomie zatytułowanym „Cztery pory roku”. Konwencja była prosta – jedna pora roku
– jedno opowiadanie. Na moje szczęście opowieść o więźniach było „Wiosną
nadziei” czyli poszło na pierwszy ogień. Próbowałam, naprawdę próbowałam,
dokończyć lato, jesień i zimę, jednakże ani styl Kinga, ani tematyka opowiadań
nie przypadła mi do gustu. A nie ma po co męczyć się przy lekturze,
prawda? Recenzja zatem dotyczy tylko
„Skazanych na Shawshank”, tak jak pierwotnie założyłam.
Historia opowiadana jest z perspektywy więźnia,
Rudy’ego, który wcale nie opowiada o sobie, ale o niezwykłym towarzyszu,
Andrew. Skazany niesłusznie za zamordowanie żony i jej kochanka przesiedział w
Shawshank przeszło 30 lat, dzielnie wspinając się po społecznej drabinie, co
ostatecznie i tak nie wyszło mu na dobre. Udało mu się też zrealizować swój
plan, który zapewne stał się swego rodzaju legendą przekazywaną z ust do ust.
Andy wyróżniał się poczuciem własnej wartości i nadzieją, która pozwalała mu
przeżyć w tym strasznym miejscu.
Historia nie była dla mnie niczym nowym, gdyż
wcześniej widziałam film i znałam zakończenie. Mimo to z chęcią jeszcze raz
zagłębiłam się w relację Rudy’ego, chłonęłam losy więźniów i bardzo im
współczułam. Nic mnie jednak nie zaskoczyło. Do tej pory nigdy nie czytałam
książki, której ekranizacja byłaby tak wierna. Każdy wątek, każda scena
natychmiast stawała mi przed oczami. Czułam się jakbym czytała scenariusz
filmu, przerobiony na książkę i mogę śmiało stwierdzić, że ekranizacja
przewyższyła książkę, wzbudzając więcej emocji niż zbyt nieczuły pierwowzór.
Narracja była prowadzona dosyć chaotycznie, co dało
się jednak zrozumieć – książka była relacją snutą przez więźnia. Jednak King
zawarł w niej bardzo mało emocji. W pewnych momentach musiałam się zatrzymać i
zapytać samą siebie „Czy oni w ogóle się przyjaźnili? Jak można opowiadać o
przyjacielu bez grama wzruszenia czy czegokolwiek innego?”
Książkę mogę polecić wszystkim, zwłaszcza tym którzy
jeszcze nie „zepsuli” sobie zakończenia obejrzeniem filmu. Historię Andy’ego
warto poznać, bo faktycznie jest ona niepowtarzalna.
Książki nie czytałam, ale oglądałam jej ekranizacje, która wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Zresztą wszystkie filmowe powieści Kinga są rewelacyjnie wyreżyserowane.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się ten Twój tekst o cegłach. ;D Nie miałam okazji zapoznać się ani z filmem, ani z książką, jednak kiedyś z pewnością to nadrobię. :)
OdpowiedzUsuńW sumie powolutku będę czytać powieści Kinga :) I na tę przyjdzie pora :)
OdpowiedzUsuń