niedziela, 28 lipca 2013

016. "Imperium mrówek" Bernarda Werbera


 

Książka została wypożyczona przypadkiem. Stała sobie niewinnie w dziale z fantastyką i zachęcała. Autor ani tytuł nieznany, ale lektura nie miała imponującej grubości, więc pomyślałam: „Ah, zaryzykuje!”. „Imperium mrówek” brzmiało dumnie, ale ostatnia rzecz, której się spodziewałam to fakt, że książka będzie o... mrówkach! Bernard Werber został doceniony, a cała trylogia („Imperium” to tylko wstęp do koszmaru) czytana chętnie i namiętnie. Fenomen, którego nie potrafię pojąć.

Powieść zaczyna się niewinnie, bohaterami są ludzie i nic nie wskazuje na to, że w przyszłości się to zmieni. Mamy Johnatana, który odziedziczył mieszkanie po wuju z jednym drobnym zastrzeżeniem: ma nigdy nie chodzić do piwnicy. Nagle nie wiadomo skąd, znajdujemy się w mrowisku i przez kilkanaście stron raczą nas opowieścią, o tym jak mrówka chodzi i rozmawia z innymi przedstawicielami swojego gatunku. Potem znowu przenosimy się do mężczyzny i jego rodziny. Takie skoki, ku mojemu niepokojowi zdarzały się coraz częściej, a mrówki zaczęły przeważać nad ludźmi. Po pewnym czasie marzyłam już tylko, żeby książkę skończyć, odłożyć i nigdy do niej nie wracać.

Werber stworzył prawie naukową książkę o insektach, nie przewidział jednak tego, że będzie ona strasznie nużąca. Opisy godów, budowy mrowiska czy sposobu zwalczania wrogów mogą zaciekawić entomologa, a nie zwykłego czytelnika. Po stu stronach miałam serdecznie dość słowa „żuwaczki”, które okazało się być drugim najczęściej występującym słowem (pierwszym była „mrówka”).
Jedyną rzeczą, którą mogło uratować tę książkę byłoby dobre zakończenie wątku o piwnicy. Jednak tak nieprawdopodobnego i bzdurnego końca nie przewidziałam. Wszelkie logiczne wyjaśnienia umarły śmiercią naturalną. Ostatnie strony sprawiły, że jak najszybciej pobiegłam do biblioteki oddać tej wątpliwej jakości fabułę w ręce kogoś innego.
Plusem, którego się dopatrzyłam było uświadomienie czytelnika, że mrówki to też istoty, które czują i próbują znaleźć swoje miejsce w tym ogromnym wszechświecie. Kiedy wyszłam na ogród i zobaczyłam taką mrówkę to zrobiło mi się jej chwilowo żal.

Nie potrafię z czystym sercem polecić tej pozycji komukolwiek, chyba, że zapalonym entomologom (chociaż ci pewnie by wytknęli wszystkie nieścisłości dotyczące tych bezkręgowców).

Ocena: 2,5/6

Książkę zaliczam do aktualnego wyzwania Trójki e-pik: książka z rozbudowanym wątkiem żywiołu. O tak, ziemi było tam stanowczo ZA dużo.

piątek, 26 lipca 2013

Stosik pierwszy

Zapraszam na mój pierwszy stosik, dedykowany Oli Walczak (od niej z wymiany dwie książki). Dawno nie kupiłam książki, więc teraz nieźle to sobie odbiłam.


Nie rozdrabniajmy się, od dołu:
"Baśnie braci Grimm" tom 1 - kupione przez Biblionetkę
"Baśnie braci Grimm" tom 2 - kupione przez Biblionetkę
"Sushi for beginners" Marian Keys - kupione przez Biblionetkę
"Harry Potter and the Philosopher's Stone" J.K. Rowling - kupione przez Biblionetkę
"Yankes na dworze króla Artura" Mark Twain - kupione w antykwariacie
"Dziewiąty mag" J.R. Reystone - z wymiany od Oli
"Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie" Rafał Kosik - z wymiany od Oli
"Dziewczyna w czerwonej pelerynie" Blakley-Cartwright/Johnson - z wymiany od Agi

Już zacieram rączki z radością.
A czy wy coś czytaliście z tego stosiku?


wtorek, 23 lipca 2013

015. "Papla" Meg Cabot

 
Dawno nie czytałam książki, która byłaby lekka, nie wnosiła żadnej odkrywczej treści, a jedynie zapewniała rozrywkę. Stwierdziłam, że czas to zmienić, należy mi się odpoczynek o literatury ambitnej. Sięgnęłam więc po swego rodzaju pewnik i nie zawiodłam się. Spędziłam przyjemne po południe poznając mało prawdopodobną historię Liz i zastanawiając się w czym leży sukces powieści, do których zalicza się „Papla”. 

Autorki nie trzeba chyba nikomu przedstawiać – Meg Cabot podbiła najpierw serca nastolatków (serią „Pamiętnik księżniczki”), a następnie wzięła się za dorosłych czytelników. Jej styl zawsze mi się podobał, był lekki i nieskomplikowany, a czasem padała jakaś kąśliwa uwaga. Warto czasem odprężyć się i sięgnąć po coś takiego.

Liz, główna bohaterka, za dużo gada. Opowiada przypadkowym ludziom znacznie więcej, niż oni chcieliby wiedzieć. Bohaterka z wadami, z którą łatwo się utożsamić. W jej historii nie zabraknie pięknych, francuskich krajobrazów, małej afery oraz przystojnego mężczyzny. Gratisowo mamy też bardzo sympatyczną przyjaciółkę bohaterki, która wprowadza dużo humoru do każdej sytuacji.
Fabuła nie jest niczym szczególnym, ot kobieta poznaje faceta. Jednak cała historia jest przekazana w miły i nienachalny sposób. Gratką też dla niektórych będą przerywniki rozdziałowe. Są to fragmenty pracy magisterskiej Liz, która opowiada o historii mody. Nie robi tego w pompatyczny (i typowy dla prac) sposób, ale sypie anegdotkami i dygresyjkami (stąd też moja wątpliwość o autentyczność dzieła).

Jedna kwestia raziła mnie tam jednak w oczy i moje sumienie nie pozostanie czyste, póki nie ostrzegę innych czytelników. W książce padają słowa zrozumienia na rezygnację ze szkoły medycznej, a uzasadnieniem jest marne „Cóż, to źle płatna praca, nie dziwię się”. Nie sądziłam, że standardy amerykańskie tak bardzo różnią się od polskich.

Lekturę polecam jednak wszystkim, którzy chcą oderwać się od problemów dnia codziennego, zanurzyć się w słonecznej Francji i poznać kolejną historię o spotkaniach, miłostkach i aferach.

Ocena: 5/6

Książkę zaliczam do aktualnego, lipcowego  (tak! Udało się) wyzwania Trójki e-pik: lekkie, wakacyjne czytadło.

piątek, 19 lipca 2013

014. "Cierpienia młodego wampira" Tima Collinsa



 
Dumna jestem z tej książki niezmiernie, gdyż jest to moja pierwsza zdobycz w blogowych konkursach (dziękuję Meg Sheti). Wybrałam ją, bo zaintrygował mnie tytuł. Dość mało subtelne nawiązanie do lektury , która zdecydowanie nie była moją ulubioną. Spodziewałam się zatem udanego pastiszu cierpień znanej sieroty, jednak dostałam zupełnie co innego. Myślę, że powinnam zmienić zdanie już po przeczytaniu patronów na okładce. Portale typu „nastek.pl” i „demotywatory” raczej nie są za lepszymi wersjami szkolnych lektur. Jednak nie zrażona tymi faktami, zaczęłam ją i niestety sparzyłam się ... jak nasz bohater na słońcu.

Tim Collins miał dobry pomysł na książkę, jednak zdecydowanie gorsze było jej wykonanie. Przez niespełna 200 stron poznajemy pół roku z życia nastoletniego wampira. Na szczęście nie ma tam żadnych błyszczących cosiów, jest tylko główny bohater łazęga, który przez większość czasu raczy nas narzekaniami na swój wampirzy los. Nie jest zabójczo piękny, nadzwyczaj silny i zakochuje się w śmiertelniczce. Brzmi znajomo? Bo dla mnie niestety tak. 

Książeczka stosunkowo młoda, w na polski przetłumaczona dopiero w tym roku (kiedy te wydawnictwa zrozumieją, że opowiastki o wampirach już nikogo nie śmieszą?). Prawdopodobnie miała polecieć na fali fascynacji „Zmierzchem”, ukrywając przed światem niedoróbki językowe. A jest ich niestety sporo. Rozumiem, że młodszy czytelnik potrzebuje bardziej zrozumiałego języka, jednak prostota tych zdań czasami mnie przerażała. Wydaje mi się, że w młodym wieku czytałam bardziej ambitne książki, a przynajmniej takie z bogatszym słownictwem. Autor próbuje wstrzelić się w młodzieżowy slang, ale zapomniał, że nie polega on na wciskaniu słowa „fajnie” gdzie tylko się da. 

Sama fabuła również pozostawia trochę do życzenia. Przedstawione sytuacje są zupełnie nierealne (pomijając fakt samego jestestwa wampirów), a reakcje bohaterów tak głupie, że chciałoby się czasami popukać się w czoło. Dodatkowo bardzo brakowało mi dialogów. Jest to forma pamiętnika, a tam niestety ta piękna forma nie występuje za często.

Może jestem za stara na takie książki i już nie interesuje mnie wszystko co nadprzyrodzone? Może. Czasem jednak uśmiechnęłam się przy lekturze i głównie temu zawdzięcza taką ocenę. Polecam szczególnie młodszym czytelnikom, którym nie będzie przeszkadzał chwilowy brak logiki i wartościowego słownictwa.
Ocena: 4/6

sobota, 13 lipca 2013

013. "Oko czerwonego cara" Sama Eastlanda



Zważywszy na nasz polski system edukacji na historii nigdy nie udało mi się dojechać z materiałem do XX wieku, więc o rodzinie Romanowów wiem niewiele. Cała moja wiedza pochodzi z bajki dla dzieci pt. „Anastazja”, jednak mając w pamięci jak są one historycznie nieakuratne, nie przywiązywałam się zbytnio do tej wersji. Kiedy więc ostatnia wędrująca książka zachęcała słowami: „Historia rodziny Romanowów” zabrałam się do niej szybko i z przyjemnością. Sam Eastland napisał już kilka książek historyczno-kryminalnych z inspektorem Pekkalą w roli głównej, a „Oko czerwonego cara” jest pierwszą częścią cyklu.

Bohatera poznajemy w dość interesujących okolicznościach, bo podczas odbywania kary na Syberii, a jest nią znaczenie drzew. Mozolna i niebezpieczna robota, na której nikt nie wytrzymuje długo zdaje się w ogóle nie męczyć Pekkali. Wkrótce odwiedza go młody komisarz Kirow z propozycją nie do odrzucenia... 

Pierwszym atutem tej książki są bohaterowie. Nie można się nie uśmiechnąć podczas ironicznych żartów Pekkali czy ponurych uwagach o rosyjskiej rzeczywistości. Inspektor wzbudził moją sympatię już na początku, chowając się w ziemiance przed wścibskimi spojrzeniami ludzi. Mężczyzna jest też bardzo inteligenty i spostrzegawczy, a także dysponuje niezwykłą pamięcią (co ściągnęło na niego nie lada kłopoty), więc jego decyzje są przemyślane i nie irytują czytelnika. Nie można też zapomnieć o drugim świetnym bohaterze – Kirowie. Młody człowiek, brutalnie wcielony do wojska, po tym jak jego szkoła dla szefów kuchni została zamknięta (o czym nieustannie lubi przypominać) jest tak naprawdę trochę zagubionym chłopcem. Czasem trochę nieogarnięty i fajtłapowaty, ale to jest właśnie mój ulubiony typ bohatera.

Drugim wielkim plusem powieści jest konstrukcja. Nie ma tu numerowanych rozdziałów, ale książka podzielona jest na dwa toki zdarzeń. Pierwszy, teraźniejszy oraz drugi o przeszłości Pekkali. Oba wątki przeplatają się co kilka stron, nie pozwalając czytelnikowi się nudzić, a także wyjaśniają wiele przeszłych spraw, co pomaga w śledztwie.

Jak niektórzy mogli już wywnioskować z moich poprzednich recenzji, nie jest zagorzałą fanką historii. Dlatego nie raziły mnie granaty w chłopskim domu, chaos ze znajdowaniem ciał, prawdopodobieństwo ingerencji Stalina czy innego tego typu sprawy (a powinny, według negatywnie nastawionych recenzentów). Autor jednak nie napisał książki strikte historycznej tylko przyjemny i lekkostrawny kryminał, więc można niektóre fakty zdecydowanie podciągnąć pod fikcję literacką. Dla zainteresowanych jest za to kalendarzyk, dosyć dokładnie opisujący morderstwo Romanowów i jego konsekwencje, więc nawet historycy powinni być zadowoleni. 

Na koniec przytoczę cytat, który utknął mi w głowie (nie jest to niestety dokładna kopia, gdyż książki niestety już nie mam u siebie):
„-Przepraszam, nie chciałam w was rzucić tym granatem.
-Gdybym dostawał rubla za każdym razem kiedy to słyszę to miałbym już jednego rubla!”

Ocena: 5/6

Obserwatorzy