Każdy ma chyba książkę, która „chodzi” za nim od dłuższego
czasu. Chcę się przeczytać, ale jakoś nie ma okazji – na bibliotekę za nowa, a
kupować kota w worku też nie warto. Dlatego, kiedy tylko ktoś chciał podarować
mojej książce drugie życie, nie zastanawiałam się długo, kiedy zobaczyłam w
jego schowku „Dziewczyny z Hex Hall” Rachel Hawkins. Nigdy nie spodziewam się za dużo po
książkach, których główna bohaterka jest ode mnie młodsza, bo zazwyczaj
(oczywiście, wyjątki się znajdą) jest to książka przeznaczona dla niższej grupy
wiekowej. Jednak różnica między mną a Sophie nie okazała się problemem (w końcu
to tylko trzy lata), więc książkę czytało mi się szybko, łatwo i przyjemnie.
Słówko o fabule. Książka pochodzi z gatunku „fantasy dla
młodzieży” czyli są potwory (ha! Na szczęście sławnych wampirów było tylko
sztuk dwie), intryga i jakiś elegancki romansik. Sophie była niegrzeczną
czarownicą. Zbyt często jej zaklęcia rzucane z chęcią pomocy kończyły się
fiaskiem i ukazaniem jej zdolności magicznych całej rzeszy „mugoli” (to
skojarzenie nasuwa się samo). W efekcie czekała ją przeprowadzka i lat
dziewczyna zwiedziła 19 stanów przez 16 lat. W końcu cierpliwość Rady się skończyła
i czarownica trafiła do zakładu resocjalizacji Hekate Hall, szkoły dla
magicznych stworzeń.
Fabuła była niezwykle prosta i łatwa w odbiorze. Autorka
znakomicie wprowadziła nas w klimat szkoły stylizowanej na średniowieczną. Styl
nie był górnolotny, ale Rachel Hawkins nie nadużywała też typowych zwrotów
młodzieżowych, których młodzi tak naprawdę nie używają, chociaż wszyscy myślą,
że tak. Nie było też żadnych angielskich wstawek, tak typowych dla tej
literatury, za co bardzo autorce dziękuję.
Bohaterowie niestety byli dość stereotypowi – główna bohaterka
– gumzia, która z czasem zaczyna wierzyć w siebie? Jest. Jej bardzo miła i
słodka koleżanka? Jest. Arogancki przystojniak? Jest. I oczywiście wredna
dziewczyna przystojniaka? Obecna. Każda postać została jednak wyposażona w
jakąś cechę, dzięki której jej kreacja odbiegała trochę od typowego romansu dla
nastolatek. I tak Sophie dostała sarkazm, który ubarwił moją lekturę kilkoma
głośnymi wybuchami śmiechu. Naprawdę można było polubić tą czarownicę. Nie
podobał mi się natomiast zaskakujący „gratis” jaki dodano do Archera. Owszem,
było to zaskoczeniem, jednak dużo bardziej by mi się podobał bez tej
niespodzianki.
Muszę jednak przyznać, że czytając, poczułam się trochę
jakby ta historia była mi znana. Czytając recenzję „Dziewczyn z Hex Hall” na
innych blogach dowiedziałam się dlaczego. Pewna autorka (niestety nie pamiętam,
z którego bloga – gdybyś przypadkiem to przeczytała, zgłoś się, a na pewno
tutaj o Tobie wspomnę) porównała tą książkę do filmu „Wild Child”. I trafiła w
dziesiątkę. Odejmując całą magiczną otoczkę te dwie szkoły i główne bohaterki łączy
bardzo wiele.
Podsumowując: jeśli macie ochotę na lekką i przyjemną
lekturkę na jeden wieczór, zdecydowanie polecam „Dziewczyny z Hex Hall”, które
doczekało się nawet podwójnej kontynuacji. Teraz jednak smutniejsza wiadomość:
ostatnia część niezostanie (z dziwnych i niewyjawionych powodów) wydana w
Polsce. Dobrze zatem, że umiem angielski na całkiem przyzwoitym poziomie, bo z
pewnością po nią sięgnę.
Książkę mam, leży na półce, ale jeszcze jej nie czytałam. Szkoda jednak, że całej serii nie będzie w polskim wydaniu :-(
OdpowiedzUsuńJa jakoś do książki nie mam przekonania. Za to bardzo mnie dziwi, że ostatnia część nie ukaże się w Polsce - bardzo dziwna decyzja.
OdpowiedzUsuńJa właśnie jakiś czas temu zauważyłam ją w bibliotece, jednak akurat nie miałam na nią ochoty. Jeśli znowu zobaczę ją na którejś z półek, chętnie dam jej szansę. :)
OdpowiedzUsuń